utworzone przez DyleMatka | paź 28, 2018 | narzędzia rodzica, rozwój osobisty
Dziś powracam do tematu złości, który towarzyszy mi od początku funkcjonowania tego bloga.
To już ósmy z cyklu postów o złości i na pewno nie ostatni. W poprzednich pisałam między innymi o tym, jak po raz pierwszy wrzasnęłam na dziecko; o mojej drodze do życia niezatrutego złością; o tym, jak pod wpływem złości zmieniamy się w gady; o myślach-zapalnikach oraz o pauzie jako narzędziu regulacji złości. To właśnie moje trudności z wyrażaniem złości sprawiły, że zainteresowałam się podejściem Self-Reg; pochłonęło mnie ono tak bardzo, że ostatecznie zostałam pierwszą w Polsce Facylitatorką tej metody. W planach mam kurs online na temat regulowania złości oraz… nie, na razie nic Wam nie zdradzę. 🙂
Kiedy jeszcze październik rozpieszczał nas słoneczną pogodą, pewnego ranka wybrałam się na przejażdżkę rowerową wraz z Malutkim, po drodze wstępując na targ.
Znalazłam stragan, o który dało się oprzeć rower obciążony 14-kilogramowym Malutkim w foteliku. Utrzymując rower w równowadze dolną połową ciała, zaczęłam wkładać wybrane warzywa i owoce do siatek, szacując w myślach, ile zmieszczę w niewielkim plecaku i jeszcze mniejszym koszyku przy kierownicy. Byłam raczej spokojna i uważna, choć mój umysł pracował, a ciało było nieco napięte, aby utrzymać rower w pionie.
Nagle w tę scenerię wtargnęła jak burza kobieta w podeszłym wieku.
Była kilka metrów przede mną, szła w moją stronę. Cała jej postać wyrażała gniew, oczy lustrowały podejrzliwie otoczenie, a usta były gorzko zaciśnięte, tworząc wąską kreskę. Momentalnie poczułam, jak moje ramiona i nogi napinają się, jakby przygotowując się do walki albo ucieczki. Szybko odłożyłam siatkę z ogórkami i chwyciłam mocno kierownicę roweru, jednocześnie omiatając wzrokiem otoczenie. Po mojej prawej stronie miałam rower oparty o stragan, a po lewej – około metrowej szerokości przejście. Kobieta też zlustrowała otoczenie, po czym spojrzała mi w oczy i ruszyła do ataku. Naparła na przednie koło, próbując odepchnąć rower od straganu i krzyknęła: „DZIE z tym rowerem?”.
Skoro to czytasz, może Cię zainteresować moje szkolenie „Spokój rodzi spokój. 12 sposobów na opanowanie złości”.
Poczułam, jak w moje stopy wstępuje ogień,
szybko ogarnia łydki, uda, biodra i tułów, a następnie spływa od barków aż po koniuszki palców rąk. Przez chwilę moje ciało płonęło, czułam się jak żywa pochodnia. Widziałam jakby przez wąski tunel tylko tę kobietę i, patrząc jej z wściekłością prosto w oczy, wycedziłam niższym niż zwykle głosem: „Tu ma pani przejście!”. Ona sapnęła, jakby zmniejszyła się i odwróciła wzrok. Następnie, mamrocząc coś pod nosem, przeszła po mojej lewej stronie.
Ogień tymczasem dotarł do mojej głowy, aż po sam jej czubek, a następnie jakby odbił się od niego i, tym razem powoli, powrócił przez całe ciało aż do stóp, a następnie ulotnił się. Czułam drżenie mięśni, w moim ciele zaszły właśnie prastare procesy biochemiczne służące obronie mnie samej i mojego potomstwa przed napastnikami. Wyjście z trybu walki i ucieczki zajęło mi jeszcze chwilę, jednak dość szybko w moje ciało i umysł wstąpił spokój. Nie zanotowałam żadnej myśli-zapalnika, które w tego typu sytuacji mogłyby się pojawić („Co za baba!”, „Mogła zrobić krzywdę Malutkiemu!”, „Porąbało ją?” itd.). Kobieta poszła swoją drogą, a ja upewniłam się, że Malutki się nie przestraszył, po czym sięgnęłam po porzuconą siatkę z ogórkami. Całe zdarzenie trwało może 90 sekund.
Od dwóch lat z różną intensywnością praktykuję uważność (mindfulness), jednak dopiero teraz doświadczyłam tego, że emocje są jak fala.
Słyszałam wielokrotnie, że „czysta” emocja trwa kilkadziesiąt sekund: pojawia się i rośnie jak fala, osiąga punkt kulminacyjny, a następnie rozpływa się, ustępując miejsca kolejnej. Dokładnie to wydarzyło się tego dnia na targu. Moja złość odpłynęła, a ja poczułam ekscytację wywołaną tym, że wreszcie było mi dane w taki uważny sposób jej doświadczyć. Nie bez znaczenia było zapewne to, że w ostatnich miesiącach postawiłam sobie za cel wyraźniejsze odczuwanie emocji w ciele – coś, z czym miałam jeszcze niedawno potężną trudność. Od mistrzyni uważności dzielą mnie lata świetlne, ale też mój mózg nie składa się już z hiperaktywnej lewej, logicznej półkuli i uśpionej prawej, emocjonalnej i doznaniowej. Dzięki tej większej integracji obu półkul mogę lepiej wspierać i moje dzieci, i inne bliskie mi osoby, i moich klientów coachingowych.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Waves” (CC BY 2.0) by Ed Dunens
utworzone przez DyleMatka | paź 21, 2018 | narzędzia rodzica, rodzicielstwo bliskości
Znów życie podsunęło mi temat wpisu:
w minionym tygodniu Duży miał okazję zaobserwować, jak na jego motywację działają nagrody. Od dawna planuję napisanie dłuższego, merytorycznego postu o wychowaniu bez nagród i kar, ale jeszcze nie poukładałam sobie moich przemyśleń na ten trudny dla mnie temat. Dlaczego trudny? Bo w naszej rodzinie wychowanie bez kar i nagród nie ma szans na pełną realizację ze względu na różnicę zdań między mną a Mężem. Dziś proponuję Wam krótkie, ale wymowne studium przypadku.
Duży „od zawsze” był zapalonym czytelnikiem.
Już jako czteromiesięczne niemowlę zastygał w bezruchu, kiedy czytałam mu wiersze Brzechwy i były to jedyne chwile w stanie czuwania, kiedy pozostawał w bezruchu. Kilka miesięcy temu nauczył się czytać i z każdym tygodniem i miesiącem czytał coraz dłuższe teksty. Robi to codziennie, czasem zaczytuje się w nieodpowiednim miejscu lub czasie, ale nawet wtedy cieszy mnie ta jego pasja. Kilkanaście dni temu po powrocie z naszej dzielnicowej biblioteki zamknął się w gabinecie ze stustronicową lekturą i, nie licząc krótkiej przerwy na wizytę w toalecie, wyszedł z niego dopiero po przeczytaniu całości. Czytanie go zaciekawia i wycisza – to jedna z aktywności, które obniżają jego, zwykle nadmierny, poziom pobudzenia, pozwalając mu osiągnąć spokój.
W miniony poniedziałek Duży wrócił ze szkoły z nowym zadaniem domowym.
– Mamo, teraz muszę codziennie czytać przez dziesięć minut – oświadczył z determinacją.
– Dziesięć minut? Przecież codziennie czytasz dużo dłużej – zdziwiłam się.
– Tak, ale teraz jest za to nagroda. Tu jest taka kartka, ty lub tata będziecie codziennie podpisywali się na tych kółkach, że czytałem przez dziesięć minut i kiedy uzbieram wszystkie podpisy, dostanę (…)”. (Tu padła nazwa nagrody, którą była maskotka z pewnej sieci dyskontów – to akcja czytelnicza tego dyskontu).
Nie spodobało mi się to, ale ugryzłam się w język i postanowiłam obserwować rozwój wydarzeń.
A oto i on: w poniedziałek Duży czytał przez dokładnie dziesięć minut, po czym przybiegł do mnie z kartką po podpis i tego dnia więcej nie zajrzał już do książki. We wtorek sytuacja się powtórzyła. W środę Duży zapodział gdzieś kartkę z podpisami i wpadł w rozpacz, że przez to nie dostanie nagrody. Tego dnia nie czytał w ogóle i był rozdrażniony. W czwartek kartka się odnalazła i Duży dla odmiany wpadł w rozpacz, że nie czytał w środę i przez to stracił jeden podpis, a więc nagrodę zdobędzie o jeden dzień później. Rzuciłam tylko: „Zobacz, co ci robi ta kartka”.
Duży przemyślał sprawę i w końcu oznajmił:
„Przez te głupie podpisy i nagrody czytanie przestało być przyjemnością”. Postanowił, że będzie czytał tyle, ile chce, a kartkę przeznaczoną do zbierania podpisów rodziców wyrzuci. W piątek poinformował o swojej decyzji wychowawczynię. Powoli wraca do czytania z przyjemnością.
Myślę, że ta historia nie wymaga komentarza.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „ex libris” (CC BY 2.0) by Roger Salz
utworzone przez DyleMatka | paź 14, 2018 | historie z życia, Self-Reg
W miniony piątek w szkole Dużego odbyła się uroczystość pasowania na ucznia, która dała mi kolejną okazję do self-regowych obserwacji.
Opiszę Wam tę samą historię na dwa sposoby: krótko i pobieżnie, stosując tradycyjne podejście do zachowania (i wychowania) dzieci, oraz przez pryzmat Self-Reg, kopiąc głębiej, pod powierzchnią zachowań.
Oto historia widziana w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, oparty na paradygmacie samokontroli.
Po oficjalnej części uroczystości, która odbyła się w sali gimnastycznej, pierwszoklasiści wraz z wychowawczyniami i rodzicami udały się do swoich klas na poczęstunek. Dzieci z klasy Dużego zachowywały się głośno, były rozbrykane. Objadły się pysznościami przygotowanymi przez rodziców, a następnie przeniosły się do sali, w której czekała na nie wspaniała niespodzianka: ekscytujący pokaz eksperymentów chemicznych.
Prowadząca utrzymywała napięcie na najwyższym poziomie: coś się wylewało, coś innego zmieniało w czarodziejski sposób kolor albo wybuchało, płonęła podłoga oraz ręka jednego z ojców, a jednemu z chłopców prowadząca eksperyment próbowała obciąć rękę i popłynęła „prawdziwa” krew. Niestety niektóre dzieci (choć na szczęście nie wszystkie) nie umiały się odpowiednio zachować: krzyczały, przeszkadzały, wstawały z krzeseł.
A teraz ta sama historia, widziana przez pryzmat energii i napięcia, pobudzenia i samoregulacji:
1) Od wielu dni dzieci ćwiczyły piosenki i swoje role na uroczystość pasowania. Czuły, że to ważna uroczystość; Duży nawet powiedział mi, że to jeden z najważniejszych dni w jego życiu. Oczekiwanie, ekscytacja i radość, zapewne też trema przed wystąpieniem stanowiły stresory w obszarze emocji – tym silniejsze, im wrażliwsze było dane dziecko.
2) Wielu uczniów w przeddzień uroczystości mogło mieć trudności z zaśnięciem: poszli spać zbyt późno i zbyt pobudzeni, zatem ich sen był lżejszy i gorszej niż zwykle jakości. W efekcie mogli też obudzić się wcześniej niż zwykle, a może rodzice obudzili ich wcześniej, żeby z zapasem zdążyć na wyznaczoną godzinę? Wrażliwsze dzieci mogły mieć ściśnięty z emocji żołądek i nie były w stanie zjeść pożywnego śniadania. Dodatkowo wszyscy musieli ubrać się w galowy strój, który jest mniej wygodny niż zwykły.
W sali gimnastycznej na dzieci czekało mnóstwo bodźców wzrokowych: kolorowe plamy, które tworzyli rodzice i młodsze rodzeństwo. Na to nałożyły się bodźce dźwiękowe: szum rozmów kilkudziesięciu osób, który ucichł po to tylko, aby przez dłuższy czas ktoś śpiewał albo mówił do mikrofonu. Nie można było poruszać się swobodnie, trzeba było spokojnie stać i wytrwać tak przez całą uroczystość. Po wszystkim dzieci mogły do woli najeść się ciast, ciastek i słonych przekąsek, co błyskawicznie wywindowało poziom glukozy w ich krwi do niebotycznych poziomów. Dzieci zmagały się więc z licznymi stresorami w obszarze biologicznym.
3) Na to wszystko nałożyły się stresory z obszaru poznawczego: dzieci nie tylko musiały pamiętać i w odpowiednim momencie przywołać słowa piosenek i wierszyków, ale też zostały postawione w nowej sytuacji. Wprawdzie wychowawczynie opowiadały swoim podopiecznym, jak będzie przebiegała uroczystość, ale mimo to niektórzy z nich niewątpliwie odczuwali niepewność z tym związaną. Duży bardzo trafnie to podsumował: „Mamo, stresuję się, bo jeszcze nigdy nie byłem pasowany na ucznia i nie wiem, jak to jest”.
Niektóre dzieci – i niektórzy dorośli, na przykład ja – odczuwają nowe (zwłaszcza z jakiegoś powodu ważne) sytuacje jako bardzo silny stresor, bo nieznane odbiera im poczucie kontroli nad rzeczywistością. (To dlatego przed moimi wczorajszymi warsztatami w fundacji Sto Pociech zasypałam wynajemcę sali pytaniami, jak będą ustawione krzesła i czy na ścianie będzie można powiesić kartki z flipcharta, choć tak naprawdę nie miało to znaczenia).
4) Pasowanie to swego rodzaju rytuał przejścia, ważny z punktu widzenia życia w społeczności szkolnej. Tego typu wydarzenia stanowią stresor z obszaru społecznego. Wszelkie uroczystości, wystąpienia publiczne, spotkania rodzinne, nawet small talk w przerwie konferencji mogą stresować małego i dużego człowieka – tym bardziej, w im większym stopniu jest on introwertykiem. Dla siedmioletniego nieśmiałego dziecka uroczystość w tak licznym gronie w połączeniu z elementem nowości, o którym pisałam powyżej, to coś niezwykle trudnego.
5) Nie można zapomnieć, że od pierwszoklasistów oczekiwało się, że będą zachowywać się „jak należy” – że okażą się godni miana uczniów. Niektóre dzieci zapewne zbyły taki przekaz wzruszeniem ramion, ale dla innych, bardzo dbających o swój wizerunek (jak Duży) to był stresor prospołeczny.
Czy można się dziwić, że dzieci, których system nerwowy został zaatakowany przez tak piorunującą mieszankę stresorów, weszły do sali eksperymentów silnie pobudzone?
Każdy kolejny stresor stanowił wyzwanie dla systemu nerwowego i zużywał energię potrzebną do tego, aby radzić sobie z kolejnymi wyzwaniami. W takiej sytuacji mózg, zwłaszcza młody, przestawia się w tryb oszczędzania energii. Warto wiedzieć, że proporcjonalnie najwięcej energii zużywa kora nowa, odpowiedzialna między innymi za samokontrolę, ale też empatię i myślenie kategoriami społecznymi (bywa nazywana „we brain” czy też mózgiem społecznym). (Przeczytaj o mózgu trójjedynym).
Kiedy więc tak silnie pobudzone dzieci zobaczyły wybuchy, dymiące probówki, płonącą rękę i podłogę, wreszcie „krew” na ręce kolegi, trudno im było zapanować nad impulsami. Aktywność ich układów limbicznych wzrosła tak, że samokontrola była niezwykle trudna, a w przypadku wrażliwszych dzieci wręcz niemożliwa.
Ważnym czynnikiem zwiększającym ten efekt był rezonans limbiczny: dzieci zarażały się nawzajem emocjami. Nawet ja, dojrzała kobieta z ukształtowanym w pełni mózgiem, mająca doświadczenie w samoregulacji i wysoką zdolność do samokontroli, też się nimi zaraziłam. Mój mózg społeczny działał na pół gwizdka: kiedy siedzący przede mną Duży i jego kolega wstali ze stołków, syknęłam, żeby usiedli, po czym… wstałam, żeby lepiej widzieć! Przecież JA chciałam zobaczyć. Ja, ja, ja! Gdyby ktoś zwrócił mi wtedy uwagę, syknęłabym i na niego.
Być może zadajecie sobie teraz pytanie, dlaczego niektóre dzieci umiały siedzieć spokojnie, a inne nie.
Odpowiedź jest prosta: bo jesteśmy różni. Może dzieci, które wytrwały na stołeczkach, lepiej odnajdują się w nowych sytuacjach, niż te, które wstawały i podbiegały do stołu prowadzącej. Może te pierwsze lepiej spały i zjadły rano pożywniejsze śniadanie, a potem mniej słodyczy. Może ich rodzice byli tego dnia spokojniejsi i nie spieszyli się do pracy. Może te „grzeczne” dzieci są mniej reaktywne na emocje innych. Może mają akurat taki temperament, który sprawia, że siedzenie na stołeczku jest dla nich całkiem przyjemne. A może były rozemocjonowane, ale w szkole dość silnie się kontrolują i odreagowały w domu. Może wręcz były tak zestresowane, że weszły w stan zamrożenia. Jest wiele możliwych wyjaśnień, trzeba by spokojnie porozmawiać z każdym dzieckiem z osobna i przede wszystkim poznać je dobrze, aby zrozumieć, dlaczego akurat to dziecko akurat wtedy zachowało się akurat tak.
Self-Reg zaczyna się od spojrzenia łagodnymi oczami na dziecko, które źle się zachowuje i zadania sobie pytania:
„Dlaczego to dziecko? Dlaczego teraz?”. Dopiero kiedy zastanowimy się nad tym z intencją wsparcia samoregulacji dziecka, a nie – skorygowania jego zachowania, dzieją się self-regowe cuda. Sama ich doświadczam i dlatego nie wyobrażam już sobie innej drogi.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Man sets hand on fire” (CC BY 2.0) by Ruth Hartnup