Pracoholiczka, która wstąpiła do mamafii

Właściwie nigdy nie lubiłam dzieci.

Nadal za nimi nie przepadam, wyjąwszy moje własne (choć ich też miewam dość) oraz garstkę dzieci należących do rodziny i wąskiego grona przyjaciół. W zamierzchłych bezdzietnych czasach lubiłam swoje życie wypełnione pracą, nauką czterech języków obcych, książkami, podróżami i spotkaniami z przyjaciółmi. Byłam piekielnie ambitna, pracowałam na dwóch etatach i chciałam być jak najlepsza w tym, co robię. Pamiętam jak przez mgłę, że nie tylko mój harujący w korpo Mąż, ale i ja, zatrudniona w instytucjach publicznych, ledwo byliśmy w stanie zdążyć prosto z pracy na kurs tańca towarzyskiego, który rozpoczynał się o godzinie 20:30.

Jednak po trzydziestych pierwszych urodzinach niemal z dnia na dzień zapragnęłam dziecka.

Natychmiast udało mi się zajść w ciążę. Do siódmego miesiąca żyłam, jak wcześniej, pracując pełną parą, choć oczywiście czytałam dużo o ciąży i macierzyństwie oraz uczęszczałam do szkoły rodzenia. Nadal z przerażeniem patrzyłam na moje dzieciate przyjaciółki, całkowicie skupione na dzieciach, a rozmowa z nimi przypominała konwersację z osobami cierpiącymi na zespół Tourette’a („Tak, oglądałam ten film – ooooo, a co my tu mamy? WIELKĄ KUPĘ! – i Meryl Streep jest w nim genialna” – „Ona zawsze jest genialna – misiaczku, nie ciągnij za ten kabelek”).  Pasowało mi do nich ukute przez Leszka Talko określenie „mamafia” i przysięgałam sobie, że nigdy, ale to nigdy nie wstąpię w jej szeregi.

Sześć lat później widzę w lustrze dumną przedstawicielkę mamafii.

Jestem po raz trzeci na urlopie macierzyńskim, uczestniczę aktywnie w dyskusjach w licznych grupach rodzicielskich na Facebooku i zaczynam właśnie prowadzić parentingowy blog. Jak to się stało, że złamałam daną sobie obietnicę i ani trochę tego nie żałuję? Sama nie wiem; to przyszło stopniowo i niepostrzeżenie. Chyba po prostu lubię intensywne doznania, a macierzyństwo mi je zapewnia.

Moi trzej synowie są środkiem ciężkości mojego życia, źródłem mojej udręki i ekstazy.

Udręki, bo jestem nadwrażliwa na bodźce sensoryczne, a moje dzieci zapewniają mi ich zbyt wiele, krzycząc, piszcząc, tupiąc, wpadając na mnie, wskakując mi na plecy, żeby się przytulić, smyrając mnie po skórze… Ekstazy, bo radość moich dzieci jest moją radością, a widząc rozjaśniające się na mój widok buzie, słysząc radosny wrzask „mamaaaa!” i czując obejmujące mnie łapki jestem idealnie szczęśliwa.

Udręki, bo mam silną potrzebę kontroli i efektywności, lubię stworzyć ambitny PLAN i go konsekwentnie realizować. Ekstazy, bo dzięki moim dzieciom na nowo staję się dzieckiem, uczę się odpuszczać oraz być uważna na to, co dzieje się tu i teraz.

Udręki, bo stale borykam się z problemami i dylematami wychowawczymi i czasem nie mam pojęcia, jak postąpić w danej sytuacji, aby zachować dobrą relację z dziećmi i jednocześnie zadbać o własne potrzeby. Ekstazy,  bo dzięki temu macierzyństwo jest dla mnie bodźcem do kolosalnej pracy nad sobą i rozwoju emocjonalnego i duchowego, które to obszary zaniedbywałam, zanim zostałam mamą.

Ten blog opowiada o blaskach i cieniach świadomego macierzyństwa, o moich macierzyńskich dylematach i rozwoju osobistym w roli matki.

Nie mam gotowych recept, bo każda para matka-dziecko jest inna niż wszystkie pozostałe. Mam jednak nadzieję, że choć jedna czytelniczka znajdzie tu coś, co ją zainspiruje lub wesprze w trudnej chwili.

12
0
Would love your thoughts, please comment.x