Jakiego nauczyciela potrzebuje dziecko
Kiedy byłam w ósmej klasie podstawówki, zdecydowałam się na udział w olimpiadzie z języka polskiego. Umiałam pisać – odpowiednie dawać rzeczy słowo – i bardzo to lubiłam (pisałam pamiętniki od siódmego roku życia), a ponadto pasjonowały mnie gramatyka i ortografia (serio, kiedyś na konkurs ortograficzny przeczytałam całą teoretyczną część „Słownika ortograficznego języka polskiego!”). Jedynie analiza i interpretacja wierszy budziła we mnie niezbyt ciepłe uczucia – ale to miało nadejść dopiero w finale, więc nie martwiłam się na zapas, skupiając etapach, które miałam bezpośrednio przed sobą.
Moja nauczycielka języka polskiego, pani Krystyna Poleszak, spędziła ze mną sporo czasu po lekcjach, pomagając mi przygotować się do konkursu. Nie pamiętam, co dokładnie robiłyśmy i o czym rozmawiałyśmy. Pamiętam jedynie, że spotykałyśmy się w niewielkim pokoiku, na co dzień niedostępnym dla uczniów, przez co czułam się wyróżniona. Pamiętam też moje poczucie, że nauczycielka poświęca mi pełną uwagę i jestem dla niej ważna. Uwielbiałam te nasze indywidualne spotkania.
Pewnego wiosennego dnia przyszła wiadomość, że znalazłam się wśród finalistów olimpiady. To oznaczało, że jestem zwolniona z egzaminu do liceum z języka polskiego i nie muszę się już do niego uczyć (w tamtych zamierzchłych czasach nie było jeszcze egzaminu ósmoklasisty czy gimnazjalisty, lecz właśnie egzaminy wstępne do szkół średnich). Cieszyłam się z tego bardzo, a jednocześnie nabrałam apetytu na więcej: chciałam zostać laureatką olimpiady, czyli być w gronie tych, którzy poradzili sobie najlepiej w finale.
Wtedy pani Krystyna powiedziała coś, co wywołało we mnie bunt i wściekłość. „Agnieszko, bardzo serdecznie ci gratuluję, to wielkie osiągnięcie. I proszę cię, nie nastawiaj się na więcej, bo wiesz, analiza i interpretacja wierszy to nie jest twoja mocna strona, a właśnie to cię czeka w finale”. Naprawdę szlag mnie trafił. JA MAM SIĘ NIE NASTAWIAĆ NA WIĘCEJ?!? Czy ona sugerowała, że nie dam rady, że to za wysokie progi? O nie, pokażę tej babie, że się myli! Z furią rzuciłam się do podręczników – licealnych i chyba też akademickich – dostępnych w bibliotekach. Chciałam wiedzieć wszystko o poezji. Wszystko. Kontynuowałyśmy też nasze indywidualne spotkania.
W finale poradziłam sobie śpiewająco. Zajęłam jedno z najwyższych miejsc i zostałam laureatką. Pani Krystyna towarzyszyła mi przez cały dzień (to była zdaje się sobota), razem ze mną okupowała twardą ławeczkę na korytarzu w oczekiwaniu na moją kolej egzaminu ustnego. Kiedy ogłoszono wyniki, cała się rozpromieniła i powiedziała coś, co wprawiło mnie w osłupienie: „Wiedziałam, że jeśli zasugeruję ci, że nie dasz rady, to naprawdę się przyłożysz i zostaniesz laureatką! Wiedziałam!”
W tamtej chwili zrozumiałam, że ona przez cały czas mnie wspierała, także wtedy, kiedy niby we mnie wątpiła. Wiedziała, co mnie najbardziej motywuje. Znała mnie na wylot. Była moją życzliwą duszą. Miałam szczęście, spotykając na swojej drodze taką nauczycielkę (i wielu innych wspaniałych, zaangażowanych pedagogów). Myślę, że moje sukcesy edukacyjne były też ich sukcesami. Nawet doktorat pisałam pod opieką profesora, który był znany z tego, że w jego katedrze panują dobre, bliskie relacje i który pozwalał mi na pracę w moim dziwnym rytmie dobowym: przychodziłam do pracy po obiedzie i siedziałam w niej do nocy, choć w większości innych katedr obowiązywała obecność na uczelni w godzinach 8-16.
Niezbędnym warunkiem skutecznej nauki jest poczucie bezpieczeństwa. Dzieci potrzebują dorosłych, którzy dają im poczucie, że są bezpieczne, widziane, ważne. Zrób mały eksperyment myślowy: jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie „dobrego nauczyciela”? A pierwsze wspomnienie „okropnego nauczyciela”? Czy kluczem do tego rozróżnienia są kompetencje dydaktyczne, klarowność wywodu, korzystanie z zaawansowanych metod nauczania? Czy raczej chodzi o to, przy kim czułaś się dobrze, a przy kim okropnie…?
Moje dzieci też mają dużo szczęścia do nauczycieli. Myślę dziś ciepło o paniach Izie, Justynie i Monice, wychowawczyniach Dużego; o paniach Agnieszce i Ani, wychowawczyniach Małego; o paniach Ani i Basi, wychowawczyniach Malutkiego; a także o „pani Paulince”, ukochanej niani moich synów, która teraz jest bez wątpienia fantastyczną nauczycielką. Myślę też o tych wszystkich pedagogach, którzy codziennie boksują się z bezdusznym i bezsensownym systemem i sprawiają, że dzieci choć trochę bardziej lubią przedszkole i szkołę. Chylę czoła i życzę Wam dobrej energii (i zmian „na górze”).
P.S. Może Cię też zainteresować post „Nauczyciel doskonały” oraz wideo „Every Kid Needs a Champion„.
Zdjęcie: Erik Mclean, Unsplash
Ja pamiętam cholernie wymagającą, a jednocześnie cudownie ciepłą Panią Profesor na studiach. Uśmiecham się na jej wspomnienie do dziś. I pamiętam szczegóły jej przedmiotu po ponad 20 latach. Tak! Absolutnie tak to działa. Moja córka lubi te przedmioty, które prowadzą nauczyciele których lubi. Co ciekawe-rozpoznaje, kiedy ktoś jest na pokaz miły i stara się omijać te osoby. W szkole jak w życiu 🙂
Ano właśnie, czyli doświadczenia Twoje i Twojej córki potwierdzają tę zależność, o której piszę… Dzięki!