utworzone przez DyleMatka | lis 14, 2018 | coaching, rozwój osobisty, Self-Reg
Dzisiejsze popołudnie było frustrujące dla mnie i Dużego.
Jadąc z nim do specjalisty w Pruszkowie, utknęłam na Trasie Toruńskiej w gigantycznym korku związanym zapewne z deszczem. Byliśmy przez to spóźnieni, a ja zostawiłam w domu telefon, więc nie mogłam zadzwonić do rejestracji i powiadomić o tym spóźnieniu ani dowiedzieć się, kiedy najpóźniej musimy się zjawić, żebyśmy zostali przyjęci. Nie miałam też nawigacji, która brałaby pod uwagę korki, więc nie byłam w stanie oszacować, jak bardzo się spóźnimy. Nie mogłam wykluczyć, że spędzimy w samochodzie grubo ponad dwie godziny na darmo. Czara goryczy się przelała, kiedy Duży uświadomił sobie, że zostawił w szkole na swojej szafce swoje drogocenne i pracochłonne dzieło z kartonu, które pani sprzątająca mogła uznać za niepotrzebne i wyrzucić. Gdybym miała telefon, zadzwoniłabym do znajomych rodziców dzieci ze szkoły i poprosiła o zabezpieczenie dzieła – ale nie miałam.
Duży wpadł w rozpacz, a ja przez chwilę czułam, jak rozpala się we mnie złość.
Dawna ja warknęłaby pewnie, że nic na to nie poradzi i trzeba pilnować swoich rzeczy (a następnie wkurzyłaby się jeszcze bardziej, słysząc celną ripostę Dużego: „Przecież ty też zapomniałaś wziąć swój telefon”). Udało mi się jednak zrobić pauzę i zajrzeć w głąb siebie. To nie złość sprawiała, że było mi tak trudno. Złość była tylko przykrywką, starym nawykiem z czasów, kiedy nie dopuszczałam do siebie bardziej „miękkich” trudnych emocji: wstydu, lęku, bezradności, bezsilności, żalu. Były one dla mnie niegdyś tak trudne do zniesienia, że moja nieświadomość wybierała irytację, wkurzenie, złość, wściekłość, furię, byle tylko ochronić mnie przed cierpieniem.
Nie był to zbyt skuteczny mechanizm obronny: złość maskująca inne trudne emocje była dla mnie najcięższym gatunkowo, najbardziej trwałym i przez to szczególnie dotkliwym rodzajem złości. Czy i Wam zdarza się wściekać na płaczące w czasie choroby (albo w foteliku w czasie jazdy samochodem!) małe dziecko, bo nie jesteście w stanie mu pomóc ani znieść tej swojej bezradności? Jeśli tak, to pewnie wiecie, jak obezwładniająca i nieprzyjemna jest taka złość.
Kiedy w owej chwili za kierownicą rozpoznałam, jakie to emocje kłębiły się pod powierzchnią mojej złości, byłam gotowa powiedzieć spokojnie i szczerze:
– Duży, jest mi cię bardzo żal. Też się boję, że pani sprzątająca wyrzuci twoje dzieło. Ale najgorsza jest bezradność: chcę pomóc ci je odzyskać i nie mogę. Chciałam być na czas i nie będę. Chcę uprzedzić o spóźnieniu i nie mogę. Chcę mieć pewność, że te dwie godziny w samochodzie na coś się przydadzą i jej nie mam. Jest mi strasznie smutno i żal, że na nic z tego nie mam wpływu.
Pufff! Złość minęła, a te inne, trudne emocje jakby zelżały.
Nie tylko mnie ulżyło – Dużemu też. Zamyślił się, milczał przez jakiś czas, potem powiedział mi o swoich emocjach… i już. Chciałabym, żeby zawsze nam się udawało zachować w tego typu sytuacjach tę uważność na emocje.
Wystarczy przyjąć i poczuć swoją bezradność (lub wstyd, bezsilność, rozżalenie, smutek, …), aby stała się ona lżejsza, mniej przytłaczająca.
Piszę „wystarczy”, a przecież dokonanie tego zajęło mi kilka lat i bez psychoterapii zapewne by mi się to nie udało. W naszej kulturze złość wydaje się być bardziej „ok”, niż miękkie trudne emocje: wielu z nas o wiele łatwiej jest powiedzieć „jestem wściekła”, niż „czuję się bezradna”. Ale o ile spokojniejsze byłoby nasze życie, o ile lepsze byłyby nasze relacje z ludźmi, gdybyśmy robili przestrzeń dla każdej emocji, rozpoznawali ją, regulowali, a następnie regenerowali się. To self-regowe „trzy R” (recognise – regulate – restore) samoregulacji w obszarze emocji, która, w odróżnieniu od panowania nad emocjami, nie pożera naszej cennej energii. To tak proste i zarazem tak piekielnie trudne, że aż trzeba się tego uczyć na warsztatach…
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Traffic” (CC BY 2.0) by Matthias Ripp
utworzone przez DyleMatka | paź 14, 2018 | historie z życia, Self-Reg
W miniony piątek w szkole Dużego odbyła się uroczystość pasowania na ucznia, która dała mi kolejną okazję do self-regowych obserwacji.
Opiszę Wam tę samą historię na dwa sposoby: krótko i pobieżnie, stosując tradycyjne podejście do zachowania (i wychowania) dzieci, oraz przez pryzmat Self-Reg, kopiąc głębiej, pod powierzchnią zachowań.
Oto historia widziana w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, oparty na paradygmacie samokontroli.
Po oficjalnej części uroczystości, która odbyła się w sali gimnastycznej, pierwszoklasiści wraz z wychowawczyniami i rodzicami udały się do swoich klas na poczęstunek. Dzieci z klasy Dużego zachowywały się głośno, były rozbrykane. Objadły się pysznościami przygotowanymi przez rodziców, a następnie przeniosły się do sali, w której czekała na nie wspaniała niespodzianka: ekscytujący pokaz eksperymentów chemicznych.
Prowadząca utrzymywała napięcie na najwyższym poziomie: coś się wylewało, coś innego zmieniało w czarodziejski sposób kolor albo wybuchało, płonęła podłoga oraz ręka jednego z ojców, a jednemu z chłopców prowadząca eksperyment próbowała obciąć rękę i popłynęła „prawdziwa” krew. Niestety niektóre dzieci (choć na szczęście nie wszystkie) nie umiały się odpowiednio zachować: krzyczały, przeszkadzały, wstawały z krzeseł.
A teraz ta sama historia, widziana przez pryzmat energii i napięcia, pobudzenia i samoregulacji:
1) Od wielu dni dzieci ćwiczyły piosenki i swoje role na uroczystość pasowania. Czuły, że to ważna uroczystość; Duży nawet powiedział mi, że to jeden z najważniejszych dni w jego życiu. Oczekiwanie, ekscytacja i radość, zapewne też trema przed wystąpieniem stanowiły stresory w obszarze emocji – tym silniejsze, im wrażliwsze było dane dziecko.
2) Wielu uczniów w przeddzień uroczystości mogło mieć trudności z zaśnięciem: poszli spać zbyt późno i zbyt pobudzeni, zatem ich sen był lżejszy i gorszej niż zwykle jakości. W efekcie mogli też obudzić się wcześniej niż zwykle, a może rodzice obudzili ich wcześniej, żeby z zapasem zdążyć na wyznaczoną godzinę? Wrażliwsze dzieci mogły mieć ściśnięty z emocji żołądek i nie były w stanie zjeść pożywnego śniadania. Dodatkowo wszyscy musieli ubrać się w galowy strój, który jest mniej wygodny niż zwykły.
W sali gimnastycznej na dzieci czekało mnóstwo bodźców wzrokowych: kolorowe plamy, które tworzyli rodzice i młodsze rodzeństwo. Na to nałożyły się bodźce dźwiękowe: szum rozmów kilkudziesięciu osób, który ucichł po to tylko, aby przez dłuższy czas ktoś śpiewał albo mówił do mikrofonu. Nie można było poruszać się swobodnie, trzeba było spokojnie stać i wytrwać tak przez całą uroczystość. Po wszystkim dzieci mogły do woli najeść się ciast, ciastek i słonych przekąsek, co błyskawicznie wywindowało poziom glukozy w ich krwi do niebotycznych poziomów. Dzieci zmagały się więc z licznymi stresorami w obszarze biologicznym.
3) Na to wszystko nałożyły się stresory z obszaru poznawczego: dzieci nie tylko musiały pamiętać i w odpowiednim momencie przywołać słowa piosenek i wierszyków, ale też zostały postawione w nowej sytuacji. Wprawdzie wychowawczynie opowiadały swoim podopiecznym, jak będzie przebiegała uroczystość, ale mimo to niektórzy z nich niewątpliwie odczuwali niepewność z tym związaną. Duży bardzo trafnie to podsumował: „Mamo, stresuję się, bo jeszcze nigdy nie byłem pasowany na ucznia i nie wiem, jak to jest”.
Niektóre dzieci – i niektórzy dorośli, na przykład ja – odczuwają nowe (zwłaszcza z jakiegoś powodu ważne) sytuacje jako bardzo silny stresor, bo nieznane odbiera im poczucie kontroli nad rzeczywistością. (To dlatego przed moimi wczorajszymi warsztatami w fundacji Sto Pociech zasypałam wynajemcę sali pytaniami, jak będą ustawione krzesła i czy na ścianie będzie można powiesić kartki z flipcharta, choć tak naprawdę nie miało to znaczenia).
4) Pasowanie to swego rodzaju rytuał przejścia, ważny z punktu widzenia życia w społeczności szkolnej. Tego typu wydarzenia stanowią stresor z obszaru społecznego. Wszelkie uroczystości, wystąpienia publiczne, spotkania rodzinne, nawet small talk w przerwie konferencji mogą stresować małego i dużego człowieka – tym bardziej, w im większym stopniu jest on introwertykiem. Dla siedmioletniego nieśmiałego dziecka uroczystość w tak licznym gronie w połączeniu z elementem nowości, o którym pisałam powyżej, to coś niezwykle trudnego.
5) Nie można zapomnieć, że od pierwszoklasistów oczekiwało się, że będą zachowywać się „jak należy” – że okażą się godni miana uczniów. Niektóre dzieci zapewne zbyły taki przekaz wzruszeniem ramion, ale dla innych, bardzo dbających o swój wizerunek (jak Duży) to był stresor prospołeczny.
Czy można się dziwić, że dzieci, których system nerwowy został zaatakowany przez tak piorunującą mieszankę stresorów, weszły do sali eksperymentów silnie pobudzone?
Każdy kolejny stresor stanowił wyzwanie dla systemu nerwowego i zużywał energię potrzebną do tego, aby radzić sobie z kolejnymi wyzwaniami. W takiej sytuacji mózg, zwłaszcza młody, przestawia się w tryb oszczędzania energii. Warto wiedzieć, że proporcjonalnie najwięcej energii zużywa kora nowa, odpowiedzialna między innymi za samokontrolę, ale też empatię i myślenie kategoriami społecznymi (bywa nazywana „we brain” czy też mózgiem społecznym). (Przeczytaj o mózgu trójjedynym).
Kiedy więc tak silnie pobudzone dzieci zobaczyły wybuchy, dymiące probówki, płonącą rękę i podłogę, wreszcie „krew” na ręce kolegi, trudno im było zapanować nad impulsami. Aktywność ich układów limbicznych wzrosła tak, że samokontrola była niezwykle trudna, a w przypadku wrażliwszych dzieci wręcz niemożliwa.
Ważnym czynnikiem zwiększającym ten efekt był rezonans limbiczny: dzieci zarażały się nawzajem emocjami. Nawet ja, dojrzała kobieta z ukształtowanym w pełni mózgiem, mająca doświadczenie w samoregulacji i wysoką zdolność do samokontroli, też się nimi zaraziłam. Mój mózg społeczny działał na pół gwizdka: kiedy siedzący przede mną Duży i jego kolega wstali ze stołków, syknęłam, żeby usiedli, po czym… wstałam, żeby lepiej widzieć! Przecież JA chciałam zobaczyć. Ja, ja, ja! Gdyby ktoś zwrócił mi wtedy uwagę, syknęłabym i na niego.
Być może zadajecie sobie teraz pytanie, dlaczego niektóre dzieci umiały siedzieć spokojnie, a inne nie.
Odpowiedź jest prosta: bo jesteśmy różni. Może dzieci, które wytrwały na stołeczkach, lepiej odnajdują się w nowych sytuacjach, niż te, które wstawały i podbiegały do stołu prowadzącej. Może te pierwsze lepiej spały i zjadły rano pożywniejsze śniadanie, a potem mniej słodyczy. Może ich rodzice byli tego dnia spokojniejsi i nie spieszyli się do pracy. Może te „grzeczne” dzieci są mniej reaktywne na emocje innych. Może mają akurat taki temperament, który sprawia, że siedzenie na stołeczku jest dla nich całkiem przyjemne. A może były rozemocjonowane, ale w szkole dość silnie się kontrolują i odreagowały w domu. Może wręcz były tak zestresowane, że weszły w stan zamrożenia. Jest wiele możliwych wyjaśnień, trzeba by spokojnie porozmawiać z każdym dzieckiem z osobna i przede wszystkim poznać je dobrze, aby zrozumieć, dlaczego akurat to dziecko akurat wtedy zachowało się akurat tak.
Self-Reg zaczyna się od spojrzenia łagodnymi oczami na dziecko, które źle się zachowuje i zadania sobie pytania:
„Dlaczego to dziecko? Dlaczego teraz?”. Dopiero kiedy zastanowimy się nad tym z intencją wsparcia samoregulacji dziecka, a nie – skorygowania jego zachowania, dzieją się self-regowe cuda. Sama ich doświadczam i dlatego nie wyobrażam już sobie innej drogi.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Man sets hand on fire” (CC BY 2.0) by Ruth Hartnup
utworzone przez DyleMatka | wrz 16, 2018 | narzędzia rodzica, refleksje nad rodzicielstwem, rozwój osobisty, Self-Reg
Pytacie mnie ostatnio, jak odnaleźć spokój w sytuacji przewlekle podwyższonego stresu.
Opisujecie przeróżne sytuacje, do których należą między innymi:
- trzecia ciąża w relatywnie krótkim czasie po dwóch poprzednich;
- mąż pracujący od rana do nocy i brak wsparcia innych dorosłych;
- napięta sytuacja w pracy;
- powiększająca się dziura w domowym budżecie;
- wymagające dziecko z utrzymującym się tygodniami i miesiącami silnym lękiem separacyjnym;
- potężne rozczarowanie kimś, komu się zaufało;
- dziecko miesiącami budzące się każdej nocy po kilkanaście razy;
- rozregulowane dziecko wielkim krzykiem domagające się piersi kilkadziesiąt razy w ciągu dnia;
- dziecko porozumiewające się głównie za pomocą jęków, krzyków albo przeraźliwego pisku;
- dziecko gryzące rodzeństwo i rodziców w chwilach silniejszych emocji lub zmęczenia;
- zbliżająca się operacja dziecka;
- dziecko chorujące praktycznie bez przerwy od jesieni do wiosny;
- wojny między starszym a młodszym dzieckiem.
Wszystkich tych sytuacji doświadczyłam na którymś etapie mojego potrójnego macierzyństwa. Łączy je przewlekle podwyższone napięcie połączone z przewlekle obniżoną energią, czyli stan określany jako czarny kwadrant macierzy Thayera, zwany też czarną dupą.
Co mi pomaga, kiedy wiem, że w najbliższym czasie nie mam szans na redukcję stresu i porządną regenerację (kroki trzeci i piąty Self-Reg)?
Zanim odpowiem, spróbujcie sobie uświadomić, jakie myśli krążą Wam po głowie w tego typu sytuacjach.
„Kiedy to się skończy?”,
„Nie wytrzymam tego dłużej”,
„Co za koszmar”,
„Nie ogarniam”,
„Jestem beznadziejna”,
„Jestem w czarnej dupie”,
„Moje życie jest do kitu”,
„Dlaczego akurat mnie się to przydarza?”,
„To dziecko jest okropne”
– czy coś z tego brzmi znajomo? Jeśli nie, to serdecznie Wam gratuluję: nie dokładacie sobie cierpienia do bólu myślami-zapalnikami. A jeśli tak, to… doskonale Was rozumiem, bo też tak miewam – coraz rzadziej, właściwie już bardzo rzadko, od kiedy stosuję Self-Reg. To na kursie online Natalii Fedan „Odstresowany rodzic” odkryłam, że myśli-zapalniki to dla mnie najsilniejszy ze wszystkich stresorów – tak, silniejszy niż wszystkie te, które wymieniłam w poprzednim akapicie! Dopiero pod wpływem tych myśli widzę daną sytuację jako przytłaczającą.
Zapewne już się domyślacie, co mi pomaga:
samoregulacja w obszarze poznawczym, a konkretnie zastąpienie tych myśli bardziej sprzyjającymi. Moja ulubiona myśl, którą powtarzam jak mantrę, brzmi: „To minie. To minie. To minie”. Wdech, wydech. To minie. Cytując Jerzego Stanisława Leca: „Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija”. Nawet kiedy żmija wydaje się nie mieć końca, ten jednak prędzej czy później następuje. Kiedy więc jest mi ciężko albo oczekuję na jakieś trudne doświadczenie (jak dziś – operacji Małego jutro rano), próbuję przypomnieć sobie tego typu sytuacje z przeszłości, posiłkując się moimi dziennikami i zapiskami na Facebooku.
Zawsze stwierdzam, że te wspomnienia nie wzbudzają już we mnie silnych emocji, a po burzy zawsze pojawiało się słońce. Jutro po południu Mały będzie w domu, po operacji. Za kilka tygodni Malutkiemu wyrżną się ostatnie zęby mleczne i przestanie traktować nocą moje piersi jak gryzaki. Za jakieś dwa lata Mały zacznie mówić ciszej, zamiast wykrzykiwać wszystko donośnym głosem (Duży niedawno zaczął), a Malutki przestanie reagować przeraźliwym piskiem na każdą frustrację (Mały jakiś czas temu przestał). Mąż niedługo dokończy wszystkie projekty w miejscu pracy, z którego odchodzi i przestanie pracować po kilkanaście godzin dziennie. Już za pół roku znów będzie wiosna. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Koniec żmii kiedyś nastąpi.
Może to, czym dzielę się dziś z Wami, to oczywista oczywistość.
Jednak mnie powtarzanie w myślach „To minie” zamiast myśli-zapalników bardzo pomaga. Jeśli choć jednej osobie spośród Was także pomoże, to uznam, że warto było spędzić chwilę przy komputerze.