Za nami pierwsze święta Bożego Narodzenia, w czasie których naładowałam baterie i zregenerowałam organizm. Jestem córką Perfekcyjnej Pani Domu z doktoratem, etatem w szpitalu i drugim na uniwersytecie medycznym oraz pięcioma prywatnymi gabinetami w różnych miastach, w dodatku uzdolnionej plastycznie, dlatego od dzieciństwa miałam wyśrubowane oczekiwania dotyczące tego, jak powinny wyglądać właściwie przygotowane święta. Moja Mama nawet na średnio uroczysty obiad rodzinny szykuje kilka dań głównych i mnóstwo przekąsek, więc na wigilijnym stole w moim domu rodzinnym było zwykle kilkakrotnie więcej, niż dwanaście potraw (samych rozmaicie przyrządzonych śledzi było mniej więcej dwanaście półmisków). Pech chciał, że takiej matce trafiła się córka kompletnie niezainteresowana pracami kuchennymi i w ogóle dbaniem o dom, obdarzona dwiema lewymi rękami, spędzająca czas z nosem w książce albo na ciekawych wycieczkach. Jednak ziarno wyśrubowanych oczekiwań wobec samej siebie zostało we mnie zasiane i jako dorosła już kobieta w czasie przygotowań do świąt stresowałam się, podświadomie porównując wizję idealnej mnie z tą realną, bliską ChPD. Wyżywałam się w sferze prezentów, co roku kupując przemyślane, osobiste upominki dla 30-40 osób, z którymi spotykałam się w czasie świąt Bożego Narodzenia.
Tegoroczna Wigilia miała być inna, niż zwykle: Mąż zawetował wyjazd do swojej rodziny, żeby zredukować swój związany z tym stres. (Pamiętacie? Redukcja stresu to trzeci krok Self-Reg.) Na początku było mi trochę przykro, bo uwielbiam święta u Teściów i chciałam też spotkać się z moją rodziną, ale ostatecznie odczuwałam wobec niego wdzięczność. W ostatnich dniach przed świętami byłam tak wykończona, że pakowanie i męcząca jazda samochodem z naszą trójką (wrzeszczącym w foteliku Malutkim, wymiotującym Małym oraz Dużym jęczącym co kilkadziesiąt sekund: „No kiedy wreszcie dojedziemy?”) było ostatnim, czego pragnęłam. W tygodniu przedświątecznym młodsze dzieci ZNÓW zachorowały. Teściowie mimo to codziennie dopytywali, czy jednak nie zmienimy zdania, a Mama bombardowała mnie MMS-ami ze zdjęciami swoich dekoracji i załamywała ręce, że muszę sama coś gotować, podczas gdy ona przygotowała jak zwykle górę jedzenia i nie ma jak mi go przekazać. Na jej sakramentalne pytanie, jak tam przygotowania świąteczne, odpowiadałam ze stoickim spokojem: „Zrobiłam i wysłałam kartki”, a dwa dni przed Wigilią dodałam: „I mam już prezenty dla Męża i dzieci”. Postanowiłam nie dać się stresowi (w końcu uczę Self-Reg, prawda?) – być szewcem, który chodzi w estetycznym i wygodnym obuwiu.
Święta udały się cudownie dzięki pozbyciu się oczekiwań. Częściowo z ząbkującym i zakatarzonym Malutkim w nosidle przygotowałam kilka potraw, a kilka innych kupiłam z dobrego źródła. Mąż, zazwyczaj zachowujący się jak Grinch, w dobrym nastroju i przy dźwięku kolęd ubrał choinkę przy pomocy piszczących i podskakujących z radości starszaków i nawet z własnej inicjatywy ozdobił salon łańcuchami i bombkami. Malutki oniemiał na jej widok z zachwytu, a ja oniemiałam z zachwytu nad spokojną atmosferą. Byłam w tak dobrej formie psychicznej, że postanowiłam wyjść ze strefy komfortu i usmażyć racuchy drożdżowe według przepisu Teściowej (drożdże to dla mnie wyższa szkoła jazdy). Musiałam do niej zadzwonić z pytaniem, co oznacza tajemnicze „rozczynić drożdże” – dla mnie było to mniej więcej tak „jasne”, jak dla niej „oszacuj równanie regresji liniowej”. Nie oczekiwałam, że racuchy będą smaczne, ale udały się wyśmienicie! Starszaki samodzielnie nakryły do stołu, w związku z czym obrus leżał w poprzek, a nie wzdłuż, sztućce były niekompletne i leżały chaotycznie dookoła talerzy, a zamiast elegancko złożonych serwetek ze świątecznym motywem użyliśmy ręcznika papierowego. Nie przejęłam się też szczególnie tym, że nie mieliśmy opłatka (myślałam, że został z ubiegłego roku, ale jednak nie), więc podzieliliśmy się… bułką. Wieczerza wigilijna upłynęła w dobrej atmosferze, wszystko wszystkim smakowało (bo każdy miał swoje ulubione danie). Prezenty wywołały czystą radość: Duży nie narzekał, jak to ma w zwyczaju, że dostał coś gorszego niż Mały „i to nie fair”. Obniżyłam bowiem jego stres, zabierając go kilka dni wcześniej do Smyka i pozwalając mu wybrać prezenty dla siebie i braci (oczywiście, biorąc pod uwagę życzenia Małego). Resztę Świąt spędziliśmy leniwie i spokojnie. Spałam, czytałam, obejrzałam film z Mężem, bawiłam się z dziećmi. W drugi dzień Świąt skończyły nam się zapasy jedzenia i Mąż, o zgrozo, pojechał do KFC i przywiózł nam wielki kubełek kawałków kurczaka. To dopiero było świętowanie!
W czasie przygotowań świątecznych miałam jeden stresujący moment, ale udało mi się wyregulować myśli i emocje. W Wigilię rano postanowiliśmy zamówić domową wizytę pediatry: Malutki był bardzo przeziębiony i wyjątkowo paskudnie kaszlał, a Mały od tygodnia był chory i chcieliśmy sprawdzić jego oskrzela. Lekarka rozpoznała u Małego obustronne zapalenie oskrzeli i płuc, przepisała antybiotyk i zaleciła nebulizacje. Duch we mnie upadł, bo od 1 września mieliśmy dokładnie siedem dni pełnego zdrowia całej trójki. Natychmiast opadły mnie czarne myśli dotyczące zdrowia Małego i Malutkiego, mojej przyszłości zawodowej („jak mogę cokolwiek zaplanować, skoro dzieci ciągle są chore?”), a nawet mnie samej („coś muszę robić nie tak, skoro oni ciągle chorują”). Przyglądałam się tym myślom i w pewnym momencie rozpoznałam znajomy głos krytyka wewnętrznego, który spał snem sprawiedliwego, ale obudził go mój stres. Ten głos komentował moje świąteczne nieogarnięcie: jak można nawet nie zadbać o opłatek? Czy tak trudno jest kupić serwetki? Dlaczego wszystko zostawiłam na ostatnią chwilę? Skupiłam się na odczuciach w ciele, zwłaszcza na oddechu, powiedziałam do siebie stanowczo: „Jesteś po prostu zestresowana, to normalne, że tak się czujesz”. Podjęłam decyzję, żeby skupić się na TEJ sytuacji i nie wybiegać myślami w przyszłość, nie martwić o wszystkie choroby dzieci i moje pokrzyźowane plany w nadchodzących latach. Od razu poczułam na barkach mniejszy ciężar. Następnie zajęłam się krytykiem wewnętrznym. Podziękowałam mu za troskę i powiedziałam, że mam odmienną ocenę sytuacji. I już, znów zapadł w sen. Takie proste i takie trudne jednocześnie…
Wszystkiego najlepszego na Nowy Rok:)
Dziękuję! 🙂 Tobie również – wszystkiego wymarzonego!
Zostaję! 💕
Dziękuję!
Wspaniały, mądry blog. Teksty ” w punkt”. Tego szukałam. Zostaję. Widzę ogromne podobieństwo mojego prawie- siedmiolatka i Pani syna. Muszę, chcę nauczyć się regulować własne emocje, by pomóc własnemu dziecku. Inaczej się nie da. Póki co: moje napady wściekłości i poczucie winy. Intuicyjnie wiedziałam dużo,tylko ” nie miałam dowodów”, a Pani teksty wydrukuję mężowi, który słabo wierzy, w to, co mu probuję wytłumaczyć, by zrozumiał w końcu swoje dziecko…. Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo dziękuję za uskrzydlający komentarz. Często jest tak, że ojciec idzie drogą dyscyplinowania (taką mamy kulturę), a matka intuicyjnie czuje, że jest inna droga. Wtedy przydaje się wsparcie ze strony nauki – a nauka jest tu po stronie intuicji. Wszystkiego dobrego!