Dziś podzielę się z Wami refleksją na temat konsekwencji i słuchania swojego serca.
Jak już kiedyś wspominałam, ten blog sam się pisze, nie mam nad nim kontroli: jeśli coś mnie mocno poruszy, nie spocznę, dopóki tego nie zapiszę – tu lub, ostatnio znacznie częściej, w moim dzienniku. Od pewnego czasu pracuję nad kolejnym wpisem z miniserii na temat wspierania rozwoju dziecka. Pracuję nad nim głównie w głowie, bo na pisanie bloga mam czas jedynie późną nocą, kiedy już zrobię to, co niezbędne ze względu na moje różne zobowiązania. W głowie kłębią mi się wpisy i fragmenty mojej książki „DyleMatki”, ale dopóki nie znajdę niani, która odciąży mnie przedpołudniami, większość tych treści musi pozostać w mojej głowie. (Mówiąc wprost: znajdźcie mi nianię, żebym znów nie znalazła się w czarnej…)
Dziś rano Mąż, Duży i Mały musieli się spieszyć,
bo Mały wraz ze swoją grupą miał o 8:45 wyjechać z przedszkola na występ na festiwalu piosenek dziecięcych. W przedpokoju leżała przygotowana na tę okoliczność bluzeczka w stylu marynarskim, w którą Mały miał się przebrać przed występem. Nasz czterolatek był bardzo podekscytowany i kilka razy powtarzał, że musi zabrać bluzkę, więc założyłam błędnie, że albo on, albo Mąż będzie o tym pamiętał przed wyjściem. O 8:40 zestresowany Mąż zadzwonił z przedszkola z pytaniem, czy dam radę w ciągu pół godziny dostarczyć bluzkę do domu kultury. Nie było na to szans: w piżamie, z mokrymi po umyciu włosami, smażyłam głodnemu Malutkiemu jajecznicę. Mąż zestresował się jeszcze bardziej, ale też nie mógł już zawrócić, bo miał w pracy spotkanie.
Zrobiło mi się żal Małego i zaczęłam się zastanawiać, jak by tu zorganizować przekazanie mu bluzki. Znajoma, z którą przez chwilę rozmawiałam, zaproponowała skorzystanie z przesyłki poprzez ubera lub kuriera rowerowego. Dopiero to pomogło mi się zreflektować: nie byłam gotowa na takie starania. Trudno, stało się, Mały wystąpi bez przebrania.
Od pewnego czasu pozwalam moim dzieciom ponosić konsekwencje swoich działań.
W takich sytuacjach, jak dziś – a przy trójce małych dzieci i przemęczonym Mężu zdarzają się one często – w pierwszym odruchu mam ochotę stanąć na głowie, żeby komuś nie było przykro, smutno, trudno. Dawna ja wcisnęłaby Malutkiemu do ręki coś słodkiego i z mokrymi włosami popędziła z bluzką do domu kultury. Obecna ja robi bilans korzyści i kosztów i nie staje na głowie. Już wiem, że dziecko nie może nauczyć się radzić sobie z frustracją inaczej, niż… przeżywając raz na jakiś czas frustrację.
Przypomina mi się zdjęcie krążące swego czasu na Facebooku, przedstawiające kartkę z prośbą do rodziców w pewnej szkole:
„Jeśli przyjechałeś/-aś, żeby przywieźć swojemu dziecku coś, czego zapomniało wziąć z domu, odwróć się na pięcie i wyjdź. Pozwól mu ponieść konsekwencje i nauczyć się czegoś.”
Jestem jednak daleka od podejścia „Nie zawiozę mu tej bluzki, niech się nauczy, i Mąż też”. To by było w moim odczuciu raczej tak zwane wyciąganie konsekwencji, czyli karanie – konsekwencji nie trzeba wyciągać, one same się pojawiają.
Uderza mnie jednak, jak trudno mi jest nie chronić dzieci przed frustracją i rozczarowaniem
i jak bardzo sama przeżywam ich trudne emocje. Mam świadomość, że nie jestem w stanie pamiętać o wszystkich drobnych sprawach do załatwienia. (O ironio! W tym momencie przerwałam pisanie, żeby zadzwonić do sali zabaw i zarezerwować ją na imprezę urodzinową Dużego, a następnie wpisać do kalendarza termin przelewu zaliczki. Dopisałam też do listy zakupów karmę dla psów lub kotów – przedszkole Dużego organizuje zbiórkę na rzecz schroniska dla zwierząt. I co ze scenariuszem przedstawienia w teatrze rodziców? Nadal go nie dostałam! Mam być drzewem czy krasnoludkiem? Skąd wezmę przebranie?)
Moja głowa to wie, a mimo to dziś rano humor na moment mi się zwarzył. Dobrze, chociaż że dzięki praktykowaniu Self-Reg nie poczułam irytacji wobec Małego czy Męża ani też nie złajałam się w myślach za to, że nie dopilnowałam tej sprawy osobiście… Dlaczego tak bardzo chciałabym zmieść sprzed nóg moich dzieci wszelkie przeszkody? Dlaczego często mocniej, niż oni sami przeżywam ich rozczarowania? Matka Polka? Matka kwoka? Matka helikopter? Czy może po prostu matka…?
Chcę napisać o jeszcze jednym rodzaju konsekwencji: o wytrwałości w działaniu i osiąganiu celów.
W tej dziedzinie jestem bardzo dobra: od dzieciństwa stawiam sobie i skutecznie realizuję długoterminowe, dość ambitne cele. Niedawno w tym monolicie mojej konsekwencji pojawiła się trudna do pominięcia wyrwa, o której może kiedyś opowiem, a dziś sama zadałam jej kolejny cios.
Otóż Malutki miał dziś o godzinie 11 w centrum Warszawy zajęcia montessoriańskie, które oboje bardzo lubimy, a moja konsekwencja wyraża się między innymi w tym, że nigdy nie rezygnuję z zajęć dzieci lub własnych z powodu innego, niż choroba lub brak możliwości dotarcia na miejsce. Kiedy wyruszyłam na te zajęcia, coś we mnie zaczęło bardzo mocno się buntować i ostatecznie, niewiele myśląc, poszłam za głosem serca i skręciłam w kierunku domu kultury.
Głos mojego serca wydawał się bredzić.
Nie było wiadomo, o której godzinie między 9 a 12 odbędzie się występ grupy Małego. Właśnie dlatego wcześniej odrzuciłam pomysł towarzyszenia mojemu średniemu synowi: robiło mi się słabo na myśl o przebywaniu przez dłuższy czas w wielkiej, głośnej sali pełnej przedszkolaków wraz z Malutkim, który ostatnio eksploruje otoczenie, ostro i bardzo głośno protestując przeciwko jakimkolwiek ograniczeniom. Niewątpliwie zaprezentowałby swoje znakomite umiejętności piszczenia i zagłuszył występ, gdybym nie pozwoliła mu na zabawę sprzętem nagłaśniającym.
Jadąc tam, wiedziałam, że mam niewielkie szanse zobaczenia mojego czterolatka na scenie. Jednak zaparkowałam przed domem kultury i, taszcząc fotelik z Malutkim, który chwilę wcześniej zasnął, odnalazłam właściwe drzwi. Weszłam do ciemnej sali teatralnej, postawiłam fotelik na podłodze i… usłyszałam, jak konferansjer zapowiada występ grupy Małego! Znalazłam się koło sceny chwilę przed tym, kiedy wszedł na nią Mały i dziwnym trafem stanęłam tak blisko niego, jak to tylko było możliwe. Mały zobaczył mnie mimo blasku reflektorów i uśmiechnął się tym swoim uśmiechem rozjaśniającym całą buzię, a ja popłakałam się z radości. Występ był nieskoordynowany, dzieci śpiewały niewyraźnie i nie do rytmu. Dla mnie – mistrzostwo świata!
A potem? Potem znów posłuchałam głosu serca i zamiast na zajęcia, pojechałam z Malutkim do parku.
Wierzcie lub nie: to były pierwsze świadome wagary w moim 39-letnim życiu. Czułam się dziwnie, zmieszana, oszołomiona, nieco zagubiona. Nie mam wątpliwości, że tego potrzebowałam. Malutki był zachwycony, kiedy mógł 2398762653 razy wejść po czterech płaskich schodkach i zejść po nich w dół. Po co komu kursy mindfulness i przeróżne przedsięwzięcia z zakresu rozwoju osobistego? Wystarczy mieć dzieci…
Jakie to mądre i prawdziwe – zabieranie dzieciom możliwości poniesienia konsekwencji, odczucia frustracji, zawodu, smutku. Najchętniej dalibyśmy im tylko radość i podskoki. Sama łapię sie na tym, ze chciałabym by dziecko nie płakało – tzn by nie miało powodów do płakania. Ale czy na tym to polega? Dzięki za ten wpis 🙂
Chyba nie na tym to polega… Dziękuję za ten komentarz i proszę wybaczyć tak późne zatwierdzenie go i odpowiedź.
Agnieszko, kolejny wpis za który Ci dziękuję 🙂
Tak, ten lęk przed frustracją, smutkiem, złością dziecka – to coś, co dobrze znam. Ta trudność w przyjęciu łez i krzyków. Jest to obszar, nad którym bardzo mocno pracuję, bo tak łatwo w tym chronieniu córki zapomnieć mi o moich granicach.
„Matka Polka? Matka kwoka? Matka helikopter? Czy może po prostu matka…?”
Hm, ja myślę, że to ostatnie – tak jesteśmy stworzone – by je chronić za wszelką cenę i przychylać im nieba 🙂