utworzone przez DyleMatka | lip 15, 2018 | rozwój dziecka, Self-Reg
W miniony piątek po raz ostatni wyszłam z przedszkola Dużego i od tej pory czuję smutek i nostalgię.
Skończyła się jakaś epoka: mam już dziecko, które po wakacjach będzie uczniem. To ważna cezura w życiu Dużego – jak mój powrót do pracy po pierwszym urlopie macierzyńskim i wychowawczym, jak narodziny jego młodszych braci i jak początek jego edukacji przedszkolnej. Dotarło to do mnie w pełni, dopiero kiedy opróżnialiśmy szafkę i szuflady Dużego i żegnaliśmy się z wychowawczyniami, koleżankami i kolegami. Sam Duży przeżywał koniec tej epoki już miesiąc temu. Odbyła się wtedy uroczystość zakończenia roku przedszkolnego, a dzień wcześniej – spotkanie informacyjne w jego przyszłej szkole. „Mamo, ja nie chcę być duży! Teraz tylko szkoła, potem studia i praca aż do emerytury!” – taka była jego reakcja. Cóż, trudno mu całkowicie odmówić racji…
Oprócz smutku i nostalgii czuję też nieco niepokoju i lęku przed nieznanym.
Zmiany zwykle wywołują we mnie mieszankę uczuć: lęk i entuzjazm, niepokój i ekscytację. Tym razem niewiele mam w sobie tych przyjemnych emocji (napisałabym „pozytywnych”, gdyby nie to, że każda emocja jest potrzebna, bo każda mówi nam o tym, czy nasze ważne potrzeby zostały zaspokojone). Zbyt wiele słyszałam o różnego rodzaju trudnościach szkolnych dzieci moich znajomych i dyscyplinującej, często sztywnej postawie wielu nauczycieli. Staram się wyregulować te emocje i pracować nad niesprzyjającymi przekonaniami i jestem przekonana, że mi się to uda, bo…
Nadziei dodaje mi niedawne spotkanie z przyszłą wychowawczynią Dużego.
Powiedziała nam, rodzicom, coś takiego: „Pierwsze kilka miesięcy to będzie czas adaptacji. Najważniejsze, żeby dzieci poczuły się ze mną bezpiecznie i żebyśmy zaufali sobie wzajemnie”. To czysty Self-Reg! Akurat tydzień wcześniej na szkoleniu MEHRIT Centre dla facylitatorów Self-Reg motywem przewodnim modułu był cytat ze Stuarta Shankera, twórcy tej metody, który przedstawiam na grafice powyżej: „Aby uczyć, musisz mieć relację z dzieckiem. Ale najpierw mózg społeczny musi być online.” Co to znaczy?
Jak pisałam ponad rok temu, mózgi dzieci kształtują się (całkiem dosłownie: tworzą się w nich połączenia neuronalne) w relacji z ważnymi opiekunami.
Dziecku, które w szkole nie czuje się bezpiecznie, trudno jest wykorzystać swój potencjał. Zależnie od swoich uwarunkowań, może zachowywać się ulegle albo wręcz przeciwnie, buntowniczo. Może uczyć się pilnie ze strachu przed karą, lecz nie będzie to nauka efektywna ani przyjemna. Może też przywdziać maskę „mam to w nosie” i wejść w rolę klasowego błazna lub łobuza. (Swoją drogą, jakiś czas temu bardzo mnie poruszyły mnie słowa Stuarta Shankera, że jeśli dziecko mówi ważnemu, strofującemu go opiekunowi buntowniczym głosem „Nic mnie to nie obchodzi”, to taki komunikat należy rozumieć: „Obchodzi mnie to tak bardzo, że nie dam sobie rady bez wsparcia”.) Widząc taką postawę, dorośli miewają tendencję do mocniejszego przykręcania dziecku śruby. W efekcie zwiększają stres dziecka, a niepożądane zachowania nie znikają, a wręcz mogą się nasilać.
W naszym społeczeństwie dominuje dyscyplinujące podejście do wychowania i nauczania, mające na celu osiągnięcie posłuszeństwa nawet kosztem relacji.
Większość czasu spędzam w szklanej bańce: wśród podobnie myślących rodziców, przyjaciół i znajomych, a także tysięcy osób na Facebooku, którym bliskie jest podejście Self-Reg. Kiedy jednak wychodzę z tej bańki, widzę, że wielu dorosłych rozumie troskę o dzieci jako ich dyscyplinowanie. W czerwcu wiele stresu kosztowała mnie dyskusja z kobietą, która na festynie z okazji Dnia Dziecka w parku dawała raz po raz klapsy swojemu synkowi, bo ten narzekał na długie czekanie w kolejce. To była kobieta wykształcona (nawet rozzłoszczona posługiwała się wyszukanym słownictwem), młoda i zadbana, bez śladów wskazujących nadużywanie substancji psychoaktywnych. Przyszła z dzieckiem na festyn, więc dba o nie, kocha.
Była wściekła i oburzona nie z powodu zachowania synka (klapsy wymierzała mu spokojnie i metodycznie), lecz dlatego, że nazwałam jej klapsy biciem i twierdziłam, że łamie tym prawo. „Proszę pani, dzieci wychowywane bezstresowo stają się mordercami, powodzenia w wychowywaniu pani dzieci”. „Proszę ze mnie nie kpić, że biję człowieka. Tam na straganie ktoś kradnie cukierki, niech się pani tym zajmie, skoro pani chce ścigać przestępców. Mój syn ma zły humor, zasługuje na skarcenie”. Opisujący to wydarzenie post na moim fan page na Facebooku (z 4 czerwca) został wyświetlony 60 tysięcy razy i wywołał burzę komentarzy, a zatem jest to poruszający serca temat. Na szczęście większość biorących udział w dyskusji opowiedziała się przeciw klapsom jako metodzie wychowawczej. Tym po drugiej stronie barykady polecam lekturę artykułu przytaczającego wyniki badań: klapsy nie tylko mają negatywny wpływ na zachowania i osiągnięcia dzieci w dłuższej perspektywie, ale też są po prostu nieskuteczne jako narzędzie wychowawcze.
Bardzo leży mi na sercu to, żeby rodzice i nauczyciele widzieli w dzieciach istoty z gruntu dobre, a ich trudne zachowania postrzegali przez pryzmat stresu.
Dlatego wraz z self-regowym teamem będę nadal realizować naszą misję, którą jest przybliżenie tego podejścia szerokiemu gronu odbiorców. Natalia Fedan dziś wróciła z Kanady, gdzie przy okazji uczestnictwa w dorocznym sympozjum Self-Reg rozmawiała ze Stuartem Shankerem właśnie o naszej misji i strategii. Pomagajcie nam, proszę, w ich realizacji: my jako ekspertki Self-Reg tworzymy zmarszczki na oceanie samokontroli, a Wy zmieniajcie je w fale, które będą sięgać coraz dalej i zmieniać rzeczywistość.
Źródło grafiki: https://self-reg.ca/self-reg/graphics/
utworzone przez DyleMatka | lip 5, 2018 | narzędzia rodzica
Dziś będzie krótko – o spaniu niemowląt i małych dzieci.
To, jak Duży i Mały sypiali przez pierwsze 1,5-2 lata życia, przysporzyło mi mnóstwo stresu. Choć bez większych problemów zasypiali na noc, budzili się potem kilka do kilkunastu razy i tylko pierś była w stanie ukoić ich płacz. Właściwie trudno powiedzieć, że się budzili: po prostu nie wypuszczali mojej piersi z ust przez pierwszych kilka godzin nocnego snu, a ja leżałam przykuta do łóżka, czasem zrezygnowana, a czasem, mieląc w myślach przekleństwa i żałując, że zdecydowałam się na tę przygodę zwaną macierzyństwem.
Ponadto tygodniami i miesiącami moich synów (i mnie!) męczyły tzw. lęki nocne: nie budząc się całkowicie, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, krzyczeli, płakali, miotali się i pełzali lub raczkowali po łóżku. Potrafiłam spać kamiennym snem z dzieckiem przyczepionym na stałe do piersi, raz na jakiś czas przekręcając się w półśnie z boku na bok i przekładając małego ssaka na drugą stronę. Jednak lęki nocne wymagały mojej czujności, bo maluchy mogły sobie zrobić krzywdę. Bywało tak, że mój syn spał przez 40-45 minut, a potem przez kilka do kilkunastu minut miotał się z wrzaskiem po łóżku, waląc głową w wezgłowie z kutego metalu i w moje umęczone ciało – i tak w kółko przez całą noc, każdej nocy przez kilka tygodni. A rano szłam do pracy…
W tych najtrudniejszym pod względem snu okresach byłam jak zombie: bez serc, bez ducha.
W pracy miałam olbrzymie trudności z koncentracją i pamięcią: obiecywałam koleżance przez telefon, że wyślę jej jakiś plik mailem i po odłożeniu słuchawki już nie pamiętałam, o jaki plik chodziło. W domu warczałam na Męża i jedynie najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywałam się od wrzeszczenia na dzieci (niestety nie zawsze). Nie miałam ochoty na kontakty z ludźmi, wszyscy mnie irytowali. Wieczorami miałam napady wilczego głodu, bo mój wyczerpany organizm domagał się łatwo dostępnej energii, tyłam więc w szybkim tempie. Nie wiedziałam, jak pomóc dzieciom i sobie i miałam z tego powodu wyrzuty sumienia. Miałam wrażenie, że wszystko robię nie tak, jak należy i widziałam przyszłość w czarnych barwach (rozpoznajecie negatywne zniekształcenie poznawcze?). Tak właśnie działa silny stresor w obszarze biologicznym: wpływa negatywnie na wszystkie pozostałe obszary samoregulacji (obszar emocji, poznawczy, społeczny i prospołeczny). Brrrr, pisząc to, znów widzę te obrazy, a już je przecież wyparłam. Na szczęście Malutki śpi o niebo lepiej…
Jak zapewne wiecie, mój blog jest co do zasady niekomercyjny.
Dostarczam Wam moją wiedzę i refleksje, bo mam potrzebę dzielenia się nimi z szerszym gronem odbiorców, niż tylko moi bliscy (od dawna zmęczeni moimi wynurzeniami). Otrzymuję od wielu z Was sygnały, że moje pisanie coś Wam daje: wiedzę, emocje, spełnienie jakichś potrzeb. Bardzo mnie to cieszy i dziękuję Wam za wszelkie (także te krytyczne) informacje zwrotne.
Czasem jednak reklamuję tu jakiś produkt, a raczej usługę.
Są to albo moje własne szkolenia, albo usługi szkoleniowe innych osób, o których jakości i użyteczności jestem przekonana. Tak jest i tym razem. Wkrótce startuje piąta edycja kursu online „Dbanie o dobre spanie niemowląt” oferowanego przez Magdalenę Komstę. Magda jest bliskościową psycholożką i pedagożką, doulą i promotorką karmienia piersią; o jej blogu wymagajace.pl pisałam w poście Share Week 2018. Jest przy tym profesjonalistką w każdym calu, nie potrafię postawić efektom pracy Magdy żadnego zarzutu – ja, osoba o silnym rysie sumiennym, czyli analizująca wszystko dokładnie i stawiająca sobie i innym wysokie wymagania (żeby nie powiedzieć: dzieląca włos na czworo i czepliwa). A ponadto Magda jest mi bliska, bo nasze pierworodne dzieci okazały się high need babies.
Myślę, że gdyby kurs „Dbanie o spanie niemowląt” był dostępny o kilka lat wcześniej, moje życie miałoby inną jakość.
Magda zawarła w nim całą swoją (ogromną!) wiedzę o śnie niemowląt i o tym, co może zrobić rodzic, żeby lepiej się wysypiać przy danych uwarunkowaniach. A przy tym cena jest niewysoka, zwłaszcza jeśli zważyć ogrom włożonej w niego pracy wyjątkowego eksperta od snu, karmienia i marudzenia. Gorąco Wam polecam ten kurs, jeśli sen waszych maluchów przysparza Wam stresu.
Uwaga: tylko do godziny 23:59 w poniedziałek 9 lipca 2018 roku możecie kupić kurs „Dbanie o dobre spanie niemowląt” z 10% zniżką! Wystarczy, że podacie hasło dylematki. Kurs jest dostępny pod tym linkiem.
Aktualizacja: kurs Magdy możecie kupić pod tym linkiem tylko do 31 października 2019 roku; potem pojawi się dopiero w przyszłym roku w nowej odsłonie i wyższej cenie.
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „Asleep” (CC BY 2.0) by César Rincón
utworzone przez DyleMatka | lip 5, 2018 | historie z życia, Self-Reg
W najnowszym wydaniu magazynu dla rodziców „Splot” ukazał się wywiad ze mną, dostępny pod tym linkiem (od strony 49, czyli 51 pdf-a). Temat – a jakże, Self-Reg. Może macie ochotę przeczytać?
utworzone przez DyleMatka | cze 29, 2018 | historie z życia, Self-Reg
Jestem Facylitatorką Self-Reg certyfikowaną przez MEHRIT Centre!
Przed chwilą opublikowałam ostatnią z moich 72 refleksji na szkoleniu Self-Reg na poziomie 2, kończąc to szkolenie jako jedna z pierwszych osób w Europie. Nie otrzymałam jeszcze certyfikatu, ale zakładam, że go dostanę, skoro Susan Hopkins, dyrektor zarządzająca MEHRIT Centre i prawa ręka Stuarta Shankera, napisała mi, że jestem prawdziwym self-regowcem i cieszy się, że „ma mnie” po drugiej stronie oceanu i szerzę wiedzę o tym podejściu w Polsce.
Ze względu na nadmiar obowiązków, które na siebie wzięłam zaniedbałam trochę Was, czytelników mojego bloga.
Zdumiało mnie dziś, że ostatni wpis na blogu opublikowałam aż pięć tygodni temu. Potem jednak przypomniałam sobie, co wydarzyło się w ciągu tych pięciu tygodni. Co tydzień poświęcałam kilka godzin wspomnianemu szkoleniu Self-Reg. Odbyłam trzy weekendowe zjazdy na moich studiach coachingowych, każdy okupując silnymi emocjami i zmianą postrzegania rzeczywistości. Napisałam trzy krótkie prace zaliczeniowe i zdałam egzamin. Zorganizowałam, przygotowałam, sprzedałam i poprowadziłam cztery warsztaty dla rodziców. Na to wszystko nałożyło się coroczne czerwcowe urwanie głowy: w sumie pięć imprez w przedszkolach dzieci, impreza urodzinowa Dużego i trzy inne, występy taneczne, egzaminy z judo, zebrania informacyjne w placówkach, planowanie wyjazdów wakacyjnych. Nie wiem, jak to przetrwałam, zważywszy, że bardzo dużo energii kosztowało mnie wspieranie Dużego w jego trudnych emocjach związanych z zakończeniem edukacji przedszkolnej. Przez kilka dni było tak źle, jak ponad rok temu… Na szczęście to już za nami, ale okupiliśmy to dużym napięciem.
Teraz mówię „pas” stale wysokiemu napięciu.
Chcę być prawdziwym self-regowcem, a nie – zasuwać jak cyborg na kilkunastu frontach, jak to mam w zwyczaju. Na czas wakacji planuję prawdziwą regenerację, czas z dziećmi i… pisanie, które też mnie regeneruje. Będę tu z Wami częściej i wrócę do źródeł tego bloga: zacznę pisać książkę „DyleMatki”. Marzenia się nie spełniają – marzenia się spełnia. Bądźcie ze mną!
utworzone przez DyleMatka | cze 29, 2018 | cienie macierzyństwa, historie z życia, refleksje nad rodzicielstwem
Dwa tygodnie temu spontanicznie postanowiłam wybrać się do kina na film „Tully” i chciałabym podzielić się z Wami emocjami i przemyśleniami, jakie we mnie wywołał.
Od kiedy zostałam mamą, chodzę do kina średnio raz w roku, więc była to dla mnie wyjątkowa wyprawa. Zostawiłam moją trójkę dzieci pod opieką niani, żeby obejrzeć perypetie innej mamy trójki dzieci, którą też wspiera niania, tytułowa Tully. Widziałam zwiastun filmu i czytałam kilka powierzchownych recenzji oraz sporą liczbę wypowiedzi widzów płci żeńskiej. Padały sformułowania: „poruszający”, „mocny”, „ukazuje prawdziwe macierzyństwo”.
Uwaga (SPOILER ALERT): w dalszej części wpisu zdradzę, jak kończy się „Tully”. Jeśli nie oglądaliście tego filmu i chcecie się na niego wybrać, sami zdecydujcie, czy chcecie czytać dalej.
Liczyłam na porcję wzruszeń i refleksji oraz swego rodzaju katharsis, po którym wyjdę z kina z nową energią, jednak przydarzyło mi się co innego.
Oglądając amerykański film, zwykle na początku czuję zaciekawienie, potem sprawy się komplikują i przeżywam wraz z bohaterami trudne emocje, ale w końcu wszystko jakoś się układa i seans kończę „domknięta”. Film „Tully” wywołał we mnie inny ciąg stanów emocjonalnych: niemal od początku byłam zaniepokojona, potem poczułam ulgę i radość, ale od pewnego momentu czułam sprzeciw i rosnący niepokój. Jest to przynajmniej po części efekt moich oczekiwań, ukształtowanych przez reklamy i płytkie recenzje, a po części – moich własnych doświadczeń macierzyństwa.
Skąd ten niepokój, który czułam od początku, obserwując główną bohaterkę u progu potrójnego macierzyństwa?
Kiedyś mój dobry znajomy zażartował, że matkę wielodzietną można poznać na pierwszy rzut oka: ona nigdy się nie uśmiecha. O Marlo, głównej bohaterce „Tully”, można powiedzieć coś podobnego. Na krótko przed narodzinami trzeciego dziecka przez większość czasu albo na jej twarzy maluje się duże napięcie, albo ma zamiast twarzy maskę bez wyrazu. Jedynie w nielicznych momentach wygląda na spełnioną – na przykład w tym, bardzo dla mnie wzruszającym, w którym szczotkuje ciało synka (ja też stosowałam na Dużym procedurę Wilbarger). Jeszcze przed porodem swoimi autoironicznymi „żartami” Marlo woła o pomoc, ale otoczenie nie słyszy tego wołania. „Chcę się zabić” – mówi głucho bohaterka, a jej mąż natychmiast uspokaja dzieci: „Mama żartuje jak klaun, cha cha”. W innej scenie Marlo opowiada bez cienia uśmiechu zamożnej i zadbanej bratowej, że czuje się jak barka pełna śmieci, która dryfuje wzdłuż wybrzeża, a śmieci w końcu zostaną spalone. Bratowa reaguje osłupieniem, potem pełnym zażenowania chichotem, po czym przyznaje: „Ja w dziewiątym miesiącu ledwo byłam w stanie pójść na siłownię”. (W tym momencie sama głośno prychnęłam z irytacji).
W ostatnich dniach ciąży Marlo ewidentnie ma obniżony nastrój, ale po porodzie jej zachowanie w moim odczuciu – moim, czyli nie specjalistki, lecz matki z podobnym doświadczeniem – wskazuje na depresję poporodową.
Nie mam na myśli snucia się z kąta w kąt w piżamie czy byle jakim dresie, tępego wpatrywania się w telewizor, odpuszczania ważnych dla niej zasad (np. nieużywania przez dzieci urządzeń z ekranami podczas posiłku), bałaganu w domu. To wszystko można uzasadnić zmęczeniem po trzecim porodzie, w wieku ponad 40 lat, oraz stresem wywołanym trudnościami rozwojowymi starszego synka i niewystarczającym wsparciem ze strony męża i innych bliskich osób. Mój niepokój wzbudziło to, jak mechanicznie Marlo opiekuje się nowo narodzoną córeczką. Zmienia jej pieluchy, karmi piersią, wstaje w nocy, słysząc jej płacz przez elektroniczną nianię (jaka szkoda, że Amerykańska Akademia Pediatrii odradza spanie z niemowlęciem w jednym łóżku!), kołysze, usypia, odciąga dla niej mleko, zapewne na czas, kiedy wróci do pracy po urlopie macierzyńskim.
Jednak nie widać, żeby nawiązywała więź z noworodkiem: nie patrzy jej w oczy, nie przemawia do niej czule, praktycznie nie używa jej imienia, nazywając ją „ona”, „mała” lub „niemowlę”. Dopiero nocna niania, Tully, dopytuje Marlo o imię córeczki i konsekwentnie namawia ją do okazywania Mii czułości. Marlo jest pusta, jak sama przyznaje – i nie ma na myśli opróżnionej przez Mię prawej piersi. Co na to mąż, w sumie dobry chłop i raczej zaangażowany (zważywszy obowiązki zawodowe) tata? Nic. Napieprza wieczorami w zombie. Wiem, też jest zestresowany i przeciążony, oboje są w błędnym kole stresu, zwanym też czarną dupą, ale Marlo autentycznie cierpi i bardzo potrzebuje kogoś, kto jej pomoże.
Kiedy zjawia się Tully, wszystko zaczyna się układać i to właśnie wtedy czuję ulgę i radość, jednak potem mój niepokój rośnie, zmieniając się w przerażenie.
Marlo odżywa, zaczyna nawiązywać więź z córeczką i czerpać radość z kontaktów ze starszymi dziećmi. Odważnie staje po stronie synka i wspiera go w pierwszym dniu w nowej szkole. Myślę sobie: „Cudownie, wreszcie otrzymała wsparcie i odbiła się od dna, może nawet specjalista nie będzie potrzebny”. A potem… potem czuję się dziwnie, kiedy Marlo i Tully zostawiają w uśpionym domu niemowlę i piją na zewnątrz alkohol. Kiedy aranżują seks z mężem Marlo, czuję sprzeciw, dezorientację i niepokój, a kiedy zostawiają Mię praktycznie bez opieki i udają się na pijacką eskapadę na Brooklyn, nie mogę sobie znaleźć miejsca.
Tully, zatrudniona po to, aby opiekować się nocami niemowlęciem, zachęca Marlo do porzucenia malutkiej córeczki i takiego zachowania, które naraża jej własne zdrowie i życie. W końcu sama Tully okazuje się być wymysłem wyobraźni Marlo, inkarnacją umęczonego skrajnym niewyspaniem i wyczerpaniem umysłu, reminiscencją samej siebie sprzed lat. Czy z czymś Wam się to kojarzy? Halucynacje, narażanie zdrowia i życia dziecka i własnego? To psychoza poporodowa.
Mój głęboki sprzeciw budzi to, że realizatorzy filmu zrównali tę niezwykle niebezpieczną i na szczęście stosunkowo rzadką kondycję z depresją poporodową i zasugerowali (tak mi się przynajmniej wydaje), że można ją wyleczyć, włączając męża w obowiązki domowe. Nie, nie można. Psychoza wymaga leczenia psychiatrycznego. Swoją drogą, to ciekawe, że po obejrzeniu Tully i sformułowaniu w głowie niniejszego wpisu przeczytałam recenzję napisaną przez położną, która ma identyczne zastrzeżenia, co ja.
Właśnie dlatego stwierdzenie, że „Tully” prezentuje obraz prawdziwego macierzyństwa jest moim zdaniem równie trafne, co stwierdzenie, że film „Sypiając z wrogiem”, którego bohaterka grana przez Julię Roberts ucieka od katującego ją męża, prezentuje obraz prawdziwego małżeństwa.
Owszem, film pod wieloma względami bardzo prawdziwie oddaje rzeczywistość świeżo upieczonej matki wielodzietnej. Moje uznanie budzi przede wszystkim realistyczne ukazanie karmienia piersią: częste nocne karmienia noworodka, smarowanie podrażnionych brodawek lanoliną, wielkie plamy z mleka na bluzce podczas wysiłku fizycznego, odciąganie pokarmu (i ten przewracający się woreczek strunowy z mlekiem! Mistrzostwo!), ból przepełnionych piersi podczas pierwszych przespanych przez niemowlę nocach, nawet posapywanie małego ssaka przy piersi – to wszystko naga prawda.
Ale też uśmiechałam się ze zrozumieniem i współczuciem, kiedy rodzina wychodziła rano w pośpiechu i nerwach do pracy i szkoły; kiedy spocona, zdyszana i byle jak ubrana Marlo przytachała na spotkanie z dyrektorką szkoły noworodka w foteliku samochodowym; kiedy synek Marlo mimo upomnień raz po raz kopał fotel kierowcy; kiedy malutka Mia rozkrzyczała się w samochodzie akurat wtedy, gdy Marlo była bliska łez; kiedy Marlo usypiała córeczkę, podskakując na piłce (mamy high need babies, jak się poczułyście, kiedy ktoś wreszcie pokazał to w amerykańskim filmie?).
Choć mam nieporównanie większe wsparcie w opiece nad dziećmi, niż Marlo, są takie momenty, kiedy moja twarz jest zestresowana albo bez wyrazu jak jej twarz. No dobrze, przyznaję: bardzo często około godziny 20 właśnie tak wyglądam, porównanie z barką ze śmieciami jest nie od rzeczy. Jednak to są chwile, kilka procent mojego życia. Wiele kobiet przeżywa macierzyństwo właśnie tak, jak Marlo; wiele kobiet przeżywa małżeństwo tak, jak bohaterka filmu „Sypiając z wrogiem”. Depresja czy wręcz psychoza poporodowa oraz przemoc w związku to ich realne, niezwykle trudne doświadczenie. Jednak ani pozostawienie małego niemowlęcia pod „opieką” śpiącego i niczego nieświadomego męża i szalony pijacki wypad do baru w towarzystwie wyimaginowanej niani, ani mąż bijący żonę za to, że nierówno powiesiła kuchenne ściereczki NIE SĄ I NIE POWINNY BYĆ NORMĄ. Jedna i druga sytuacja wymaga dużej uważności bliskich cierpiącej kobiecie osób i wsparcia profesjonalistów. Bardzo Was proszę, bądźcie uważni na siebie i bliskich…
Zdjęcie wykorzystane w tym wpisie: „#Movie #Poster Tully (2018) [1382 x 2048]” (CC BY-NC-ND 2.0) by junaidrao